środa, 31 sierpnia 2016

Atomówki 2.0. - czy warto było czekać?

     "Cukier, słodkości i różne śliczności(...)" - jeśli istniałaby inna sentencja, która byłaby w równym stopniu wryta w pamięć miażdżącej większości Zetów, to zdecydowanie bliżej mi do Umberto Eco, niż do wiewiórki, stukającej w losowe klawisze na dogorywającej swoich dni klawiaturze komputera. Atomówki, mające premierę w roku 1998, czyli osiemnastkowa popijawa jest już dla nich jedynie wspomnieniem, stały się absolutnym hitem stacji Cartoon Network, uzyskując status jednej z najbardziej flagowych produkcji kreskówkowego kanału Turnera obok m.in. Laboratorium Dextera, czy Johnny`ego Bravo. Oto okazało się, iż po niezwykle długiej nieobecności na antenie wracają z hukiem w nieco odświeżonej wersji. Jednak, czy w pełni oddaje ona klimat oryginalnych The Powerpuff Girls?
Ten kędzierzawy facio na zdjęciu to nikt inny jak Craig McCracken - twórca oryginalnych Atomówek oraz przecudownego Domu dla Zmyślonych Przyjaciół Pani Foster. Nie bierze on jednak udziału w produkcji nowej odsłony serialu o trzech dzielnych młodocianych superbohaterkach. Pod koniec pierwszej dekady XX wieku zdecydował się odejść z Cartoon Network* na rzecz Disneya, dla którego stworzył bardzo przyjemny W tę i nazad. Plotka, iż pracuję nad swoim pierwszym pełnometrażowym kinowym filmem została przez niego potwierdzona na Twitterze kilka miesięcy temu.

     Oczywiście, że nie. Wychodzę bowiem z założenia, iż nie to było celem stworzenia remake`u oryginalnych Atomówek.
Zapewne niektórzy z Was wiedzą, iż pierwowzorem Atomówek jest kilkuminutowe dzieło Craiga McCrackena pt. Whoopass Stew. Jak możecie się domyślić po tytule, Craig nie miał na celu stworzenia typowego serialu dla dzieci, lecz raczej niekonwencjonalnej parodii filmów superbohaterskich, przeznaczonej dla nieco starszych widzów.

      Kwestia tego, czy jest to serial udany pozostaje sporna. Faktu, iż w stosunku do oryginału doszło wiele zmian zdecydowanie kontrowersyjnym nazwać się nie da. Jednym z nich jest brak postaci Panny Sarah Belli, której na skutek ciężkiej, codziennej pracy u Burmistrza (on nadal w serialu jest - równie głupkowaty i sympatyczny, co w oryginale) nagromadziło się kilka tysięcy dni urlopu. (sic!) I zdecydowanie nie zanosi się, by z niego prędko wróciła. Twórcy wyszli z założenia, iż jej postać nie współgra z przekazem, jaki ma nieść ze sobą nowa seria, który to pomysł nie spotkał się zbyt przychylnymi opiniami odbiorców. Muszę powiedzieć, iż również znajduję się w tym oburzonym gronie - w starszych Powerpuffsach wielokrotnie udowadniała ona, iż dzięki swojej inteligencji oraz życiowej mądrości może być kolejnym, obok Profesora Atomusa, ważnym dla dziewczynek autorytetem. Ponadto, sporą zmianą jest zupełnie nowa obsada, wcielająca się w tytułowe Atomówki, zarówno w wersji oryginalnej, jak i zrealizowanej przez SDI Media Polska rodzimej wersji językowej, którą uważam za udaną, a w w oryginale nie dopatruję się zbytniego zgrzytu.


     Przy ocenie całokształtu serialu chciałbym podkreślić jedną istotną rzecz - zdecydowanie nie jest on utrzymany w formule, do której zostaliśmy przyzwyczajeni przez pozostałe świeże produkcje ze stajni Cartoona. Nie znaczy to, iż jest gorsza. Jednak nie wiem, czy jako Stary Zgred i Prawie-Zombiak mogę czuć się targetem nowych Atomówek. Odnoszę bowiem wrażenie, iż nie miał on za zadanie celować w żyjących nostalgią Dziadów z jedną nogą schowaną już w grobie**, a przedstawić stworzone dobry już kawał czasu temu postaci młodemu pokoleniu. Najnowszemu The Powerpuff Girls nie obca jest dynamika, czy osławione już żarty z memów. Odnoszę również wrażenie, iż same dziewczynki są ukazane jako już nieco starsze panienki niż w oryginale i, co uważam za bardzo duży plus, nabrały więcej charakteru - Bajka jest bardziej asertywna, Brawurka - pyskata i bezpośrednia, zaś cechy przywódcze Bójki zostały wyraźniej podkreślone. Kolejne epizody, pozbawione ciągłej linii fabularnej, są całkiem przyjemne w odbiorze, natomiast nie uważam, by niezwykle często zachwycały mnie szczególną błyskotliwością, czy nietuzinkowym pomysłem.

     Nowe Powerpuffsy to sympatyczne oglądadło. Wątpię jednak, iż zdoła sprawić, iż przeciętny odbiorca spędzi z nosem przy ekranie więcej niż parę godzin, a oglądanie powtórek może być w tym przypadku nużące. Zachęcam jednak do poświęcenia Atomówkom swojego czasu i przekonania się, czy taka formuła Wam pasuje!

Papatki, mokre gatki!
Imperator Groteskowiec
*Najprawdopodobniej nie spodobały mu się ich NIEKTÓRE POMYSŁY...

**Należy wyraźnie podkreślić, iż owa noga w znaczącym stopniu umożliwia wyjście z wyżej wymienionego gobu i spokojne obejrzenie serii, więc tak w sumie... Meh, łotewe...

czwartek, 4 sierpnia 2016

We Bare Bears - Między nami, to bardzo przyjemny serial

     Ktoś, kto nadal zawzięcie twierdzi, iż na tym dzisiejszym Cartoon Network nie ma co oglądać, powinien, moim skromnym zdaniem, wylądować w śmierdzącej pace o rygorze tak zaostrzonym, jak ołówek po wyjęciu z elektrycznej temperówki. I to takiej z górnej półki! W momencie kiedy Między nami, Misiami dołącza do pocztu flagowych produkcji stacji, Cartoon Network Studios sprawuje aktualnie pieczę nad pięcioma, naprawdę jakościowo świetnymi produkcjami i jedną miniserią, a dziecko jego dużo młodszego, europejskiego kuzyna - Cartoon Network Development Studios Europe, czyli nowatorski sitcom, łączący tradycyjną kreskę z CGI pt. Niesamowity Świat Gumballa rozwija się wzorcowo, jak podręcznik o wychowaniu nakazuje. I czy naprawdę żyjemy w tak ciekawych czasach, by premierę miała kolejna, trzymająca poziom, produkcja?

Twórca serialu, Daniel Chong, nie jest naturszczykiem! Gość ma za sobą pracę dla PIXARa, Nickelodeon, Studia Blue Sky oraz Illumination Entertainment!
     Stare chińskie porzekadło* jest dla nas nadzwyczaj łaskawe. We Bare Bears to bowiem twór nadzwyczaj przyjemny dla oka, ucha i wszystkich pozostałych, mniej ważnych zmysłów. Ponadto, powinien on zadowolić zarówno maniaków nostalgii, jak i smakoszy cartoonowego nowatorstwa.
Fabuła serialu, a także projekty protagonistów są luźno oparte na webcomicu autorstwa Chonga właśnie, pod bliźniaczo podobnym tytułem The Three Bare Bears. Nie cieszył się on jednak oszałamiającą popularnością i ostatecznie spod pióra Chonga wyszło jedynie 10 odcinków tejże serii.
     Protagonistami kreskówki są trzej bracia-misie - wstydliwy oraz niezbyt pewny siebie Panda, lakoniczny Lodomir oraz przebojowy Grizz, będący liderem drużyny (cóż, nie bez powodu DOSŁOWNIE góruje nad dwoma pozostałymi braćmi). Głównym tematem poszczególnych, niezbyt powiązanych ze sobą epizodów serii są próby asymilacji trzech futrzaków z naczelnymi z rodziny człowiekowatych. Jesteśmy zatem świadkami prób viralowego zaistnienia w sieci tego osobliwego tria, wirtualnej randki Pandy, która ostatecznie przeradza się w zauroczenie wszystkich niedźwiadków, czy pozornie zwyczajnej wizyty w kinie, którą to osobliwe rodzeństwo uczynia interwencją grupy ninja. Slice of life`owa tematyka serialu może nam przywołać na myśl inną flagową produkcję Cartoona, a mianowicie Clarence`a, jednak w przypadku We Bare Bears konfrontacja trzech barwnych osobowości z otaczającym światem daje dużo lepsze efekty niż we wspomnianym wyżej serialu - nie trudno bowiem nie odnieść wrażenia, iż targetem kreskówki o miśkach są widzowie nieco starsi, niż ci, którym bardzo spodobałaby się kreskówka o różowoskórym chłopcu i jego dwóch dziwacznych kumplach - nie mniej uważam, iż to porównanie nie jest całkowicie pozbawione racji bytu.

Odcinek pilotażowy, którego to widzom oryginalnego Cartoon Network nie było, o dziwo, dane nadal zobaczyć** zawiera wiele nawiązań do oryginalnego webcomicu - jednym z nich jest sposób przedstawiania się protagonistów, który jest identyczny, do tego zaprezentowanego przez owych jegomości w pierwszym dziele Chonga.
     
       Nie da się ukryć, że elementem, który w najbardziej znaczący sposób wyróżnia Między nami, Misiami na tle innych jest stonowany bieg akcji i stronienie od epatowania surrealistycznymi żartami i ekscentrycznością, tak charakterystycznymi dla większości najnowszych seriali animowanych - nie ukrywam, iż niedyskretne i nadmierne ich eksponowanie może być uciążliwe, którego to zarzutu najchętniej używają zagorzali przeciwnicy cartoonowych nowinek i moi ukochani nostalgiczni naziści. Z ręką na moim labradorycie we wnętrzu klatki piersiowej przyznam, że w tym przypadku przynajmniej częściowo ich rozumiem. Rzadko bowiem zdarza się, by ktoś ubóstwiał kreskówki, które ostentacyjnie starają się udowodnić, jak bardzo są zbzikowane, jednak ostatecznie zamiast pozytywnie zakręconego ekscentryka zaczynają przypominać Wujka Mietka, starającego się zabawiać domowników żartami o kupie podczas rodzinnego obiadu.*** Rzecz jasna, wiele kresek robi to dobrze - jako najbardziej banalny przykład mogę podać Adventure Time (wcześniejsze sezony), czy Regular Show, lecz czasami naprawdę przyjemnie zasiąść do oglądania serii, która, pomijając fakt uczynienia jej protagonistami gadających miśków stara się być bliżej Ziemi niż Księżyca, czy tam jakiegoś innego Plutona. Kolejną przyjemną rzeczą w We Bare Bears są sami bohaterowie, z wyraźnie zarysowanymi charakterami, którzy, no cóż... sami w sobie są po prostu nadzwyczaj uroczy i mam w nosie to, że Grizz, by się obraził, gdyby to o sobie usłyszał. Największym słodziakiem jest zdecydowanie Panda, jednak moim osobistym faworytem ze względu na fakt, iż to właśnie z nim jestem w stanie najbardziej się utożsamić jest Lodomir. Skoro nawet taki potwór jak ja darzy sympatią tych trzech huncwotów i urwipołciów, to hej! No jak można ich nie lubić?!
Rzecz jasna, w serialu pojawiają się również nie-futrzani bohaterowie - na obrazku powyżej widzicie Chloe genialną 10-letnią studentkę uniwersytetu, której przyjaźń z Miśkami jest wynikiem próby przeprowadzenia projektu o tych futrzakach właśnie. Uważni widzowie zauważą, iż w odcinku, będącym debiutem tej nieśmiałej dziewczynki, na ekranie telewizora w jej pokoju nie leci nic innego niż Adventure Time.
     Szansa, że We Bare Bears nie przypadnie Wam do gustu jest porównywalna do tej, na napisanie przeze mnie przyzwoitego tekstu na bloga, więc... Ahoj, przygodo! Piloty w dłonie, w stopy, czy jak kto woli i do oglądania!

Wasz Wujek Mietek
Imperator Groteskowiec

*Obyś żył w ciekawych czasach...
**A po polsku to już tak! O TUTAJ!
***Mówi Wam coś TEN przeuroczy tytuł? ;)

sobota, 16 lipca 2016

Bardzo Fajny Film! - kilka słów o The BFG

      Jestem głęboko przekonany, że nawet ci najbardziej sceptyczni wobec hollywoodzkich produkcji jegomoście nie będą mieć zbyt wielkich oporów przed nazwaniem Stevena Spielberga Człowiekiem Sukcesu - jest szczęśliwym ojcem gromadki niezwykle udanych dzieciaków, takich jak E.T., Jurassic Park, czy seria filmów o Indianie Jones`ie, z którymi obycie jest obligatoryjne nie tylko dla zagorzałych kinomanów, ale dla każdego, kto nie chce wyjść na freak`a, siedzącego w zamrażalniku przez ostatnie kilkanaście lat.* Fani animacji (w tym ja) cenią go za bycie dowódcą armii, biorącej udział w wielkiej bitwie przeciwko Animacyjnemu Gettu** z amunicją w postaci takich perełek jak Animaniacy, czy Pinky i Mózg - błyskotliwych i nowatorskich kreskówek, które, nawiązując do najstarszych tradycji Warner Bros udowodniły, że animacja nie jest grzechotką dla dzieciaczków, a dobrym autem, z którego uciechę może mieć zarówno Tata, jak i Mały Franio. No i proszę! Niespełna tydzień temu spotkałem kolegę Steve`a z kolejnym uroczym bobaskiem w wózeczku.*** Ach, jaką miał radochę! I ja też.

Spielberg jaki jest, każdy widzi. Im starszy, tym bardziej majestatyczny, moim skromnym zdaniem :3 Jak on to robi?


     Mowa, rzecz jasna o BFG - Big Friendly Giant, czy Bardzo Fajnym Gigancie, którym to polskim rozwinięciem skrótu niezwykle sprytnie wybrnęli tłumacze. E.T. dla młodego pokolenia - hasełko reklamowe produkcji - jest całkiem trafne, a sam obraz był dla mnie niezwykle miłym zaskoczeniem.

Co ciekawe, fabuła filmu oparta jest na powieści dla dzieci Pana Roalda Dahla (tak to ten gość od Charliego i Fabryki Czekolady) pod tym samym tytułem. W polskim tłumaczeniu nie mamy jednak w tym przypadku do czynienia z Bardzo Fajnym Gigantem a całkiem uroczym Wielkomiludem.

     Protagonistką The BFG jest młodziutka lokatorka londyńskiego przytułku o imieniu Sophie, w którą wcieliła się dwunastoletnia Ruby Barnhill - był to dla niej, całkiem przyjemny, moim zdaniem, debiut na wielkim ekranie. Pewnego dnia budzi się i widzi olbrzymiego jegomościa o niezwykle specyficznym wyglądzie, który zabiera ją do miejsca o niezbyt oryginalnej nazwie, jaką jest Kraina Olbrzymów. Osobliwy stwór, przedstawiający się jako Bardzo Fajny Gigant (który nie bez powodu jest bliźniaczo podobny do Marka Rylance`a) różni się jednak od innych dryblasów - jest raczej typem poczciwca, któremu niespieszno do utożsamiania się z pozostałymi, w większości leniwymi i ociężałymi umysłowo kolosami, ciągle spragnionymi najbardziej wykwintnej potrawy, jaką są w ich mniemaniu Ziemniaki, którym to zgrabnym, eufemistycznym (I mniam! Nad wyraz smakowitym!) określeniem nazywają ludzi - ponadto, co ciekawe, tytułowy drągal bez skazy pała się dość oryginalnym zajęciem, którym to terminem bez wątpienia można nazwać wdmuchiwanie snów do ludzkich umysłów za pomocą specjalnej trąbki. Przy pomocy tegoż właśnie przedmiotu zamierza on ostrzec nieletnią okularnicę i uświadomić jej, jak niebezpieczne byłyby skutki spotkania bliższego stopnia z olbrzymimi bestiami, "wdmuchując" jej do małej główki koszmar, którego treścią jest jej ucieczka z domu Bardzo Fajnego Giganta, kończąca się natrafieniem na tych mniej fajnych olbrzymów, co ostatecznie doprowadza małoletnią do utraty owej małej główki. Jak zareaguje Sophie? I czy ów koszmar okaże się snem proroczym? I co ma z tym wszystkim wspólnego angielska Królowa?

Nie wiem jak Wy, ale JA nie chcę mieć na głowie Prawników Stevena Spielberga i procesu, który wytoczyliby mi za zdradzenie całej fabuły milionom (ha ha!) czytelników Groteskowca.
Mark Rylance, który wcielił się w rolę BFG jest dobrym kumplem Stevena Spielberga. Ubiegły rok był dla niego przełomowy - otrzymał wówczas Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego oraz nagrodę BAFTA również w tej samej kategorii dzięki współpracy ze Spielbergiem właśnie, przy produkcji pt. Most Szpiegów. Od tamtej pory, jak sam zresztą przyznaje, jest bardziej rozpoznawany i dostaje więcej propozycji udziału we wszelakich produkcjach.

     Co mnie najbardziej urzekło? Cóż, uważam, że zdecydowanie sama kreacja Rylance`a zasługuje na duże uznanie. Nie mam oporów przed stwierdzeniem, iż Bardzo Fajny Gigant wygląda nadzwyczaj fajnie oraz gigantycznie i nie ma potrzeby  wydawania dużej ilości pieniążków na wersję 3D, by w pełni nacieszyć się oprawą wizualną produkcji.**** Fabuła, oparta na powieści Dahla jest zaś urocza i muszę się Wam przyznać, że mnie, jako kawał starego zgreda, chwyciła za ten labradoryt we wnętrzu klatki piersiowej, który mam zamiast serca.***** Ojeju, tam jest sympatyczny olbrzym, i przyjaźń i kolory... Czego chcieć więcej do szczęścia?****** 

     
Nawet plakaty, reklamujące film nie kryją faktu, iż The BFG aspiruje do bycia następcą kultowego E.T. Jakkolwiek nostalgiczne dziady zapewne tego nie zaakceptują, ja nie należę akurat do TEJ grupy starych pryków******* i wychodzę z założenia, że produkcja The BFG  była dla Spielberga dużo bardziej korzystna niż potencjalne wypuszczenie remake`u lub sequelu owej klasyki science-fiction. Wtedy to dopiero ta grupa fanatyków (która swoją drogą, skrzyknęłaby się telefonicznie lub SMSowo za pomocą starych Nokii, bo przecież sołszal midia to zuo) rzuciłaby się z kłami na Spielberga, niczym Wściekły Tłum na zakłamanego polityka.
          Nie macie pomysłu, jak spędzić taki Zwyczajny Wakacyjny Dzień Roboczy W Mieście? Chcecie na własnej skórze przekonać się, czy rzeczywiście mamy w tym przypadku do czynienia z E.T. dla młodego pokolenia. Cóż, zatem wybranie się na Bardzo Fajnego Giganta brzmi, jak dobra rzecz do zrobienia! Trzymajcie się ciepło, nie poutapiajcie w morzach i nie zbaczajcie z górskich szlaków, ogółem bezpiecznego wypoczynku!********

Na zawsze po Ciemnej Stronie Mocy
Imperator Groteskowiec

*Znam takich... Brrr... Uwierzcie mi, oni się przez ten czas nie myli, a żyją w ułudnym przekonaniu, że kilkakrotne pokrycie całego ciała najtańszym dezodorantem załatwi sprawę - zapach zmrożonego potu w połączeniu z tą tandetną perfumą to w opór słaba zabawa...

**To moje rodzime łanabi tłumaczenie. W oryginale Animation Age Ghetto. Pożyczyłem termin od stronki TV Tropes. Oznacza on błędne przekonanie, że wszystko to, co jest animowane należy się dzieciom (i TYLKO dzieciom) jak psu buda i ogólnie sceptyczny stosunek wobec tej dziedziny sztuki. Jeśli macie kilkanaście lat, a znajomi raczą Was krzywym spojrzeniem w momencie, gdy wspominacie coś o kreskówkach, to wiecie, o czym mówię ;)

***Człowiek Sukcesu, ale niestety pantoflarz!

****Można je wydać na jedzonko do kina. Albo na Breloczek Z Przerażającym Bobasem!

*****I nadal nie chce puścić... AAAaaaała! Zna ktoś jakiegoś dobrego chirurga? ;_____;

******Na pewno więcej wyświetleń Groteskowca, żeby następnym razem stać mnie było chociaż na najtańsze kino studyjne, o bilecie autobusowym już nie wspominając ;______;

*******Ale za to czynnie działam w Klubie BINGO. Gramy w każdy piątek o 20-tej przy al. Solidarności 115 w budynku, w którym jeszcze całkiem niedawno mieściło się warszawskie Kino Femina. Ciężko nam bowiem... Chlip! Rozstać się... Chlip! Chlip! Z miejscem, w którym spędziliśmy... Chlip! Wybaczcie! Najlepsze lata życia!

********W wakacje się jeszcze zobaczymy, więc to trochę pic na wodę, ale jakby ktoś z Was skaleczył sobie choćby mały palec, to wiedzcie, że w pełni poczuwałbym się do odpowiedzialności za tę sytuację.

czwartek, 30 czerwca 2016

"(...) Wszyscy przechodnie są niedoszłymi artystami takimi jak ja.", czyli o "Stwórcy" autorstwa Scotta McCloude`a

     Czytacie zapierający dech w piersiach bestseller? Oglądacie ostatni odcinek Waszego ulubionego serialu? Gasicie pożar? Niezależnie, od czynności, jaką aktualnie wykonujecie, przerwijcie ją NATYCHMIAST! No, może poza tą ostatnią - obawiam się bowiem, iż lektura tego posta po byciu spalonym na wiór może być dość problematyczna... Gotowe? Okej, teraz wysilcie te pozostałości po szarych komórkach, które niegdyś gościły w Waszych łepetynach, a zostały zneutralizowane na skutek godzin, spędzonych na oglądaniu kreskówek Cartoon Network i spróbujcie pomyśleć o najgorszej możliwej sytuacji, jaka mogłaby spotkać Was w życiu. Czy będzie to śmiertelna choroba, na jaką prawdopodobnie zapadniecie po tym, jak do Waszych nozdrzy dotrze wątpliwy aromat Waszych stóp, dopiero co uwolnionych spod jarzma znoszonych trampek i zmęczonych ciężką pracą, jaką było uganianie się za gałą podczas sześciogodzinnej rundy na boisku? Czy może niesprawiedliwość, jaką bez wątpienia jest nie podciągnięcie dobrego dopuszczającego z plusikiem na kiepski dostateczny z wielkim minusem przez zołzowatego belfra na sprawdzianie z przyrki? Czy może moja, niemal roczna absencja na Groteskowcu, za którą bardzo przepraszam te cztery i pół kurczątka, które mnie czytają - i tak zawsze będę Was kochał... Cóż, moim zdaniem jest to uczucie tuż po zakończeniu lektury Stwórcy autorstwa Scotta McCloude`a.
Urodzony na samym początku lat 60. XX wieku amerykański rysownik i teoretyk komiksu najbardziej znany jest ze swoich publikacji na temat idei, przyświecających tworzeniu tej dziedziny sztuki.

     Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, iż jest to nad wyraz odpychająca, paskudna i nie warta uwagi pozycja. Wręcz przeciwnie, całymi nogami, rękami i innymi częściami ciała (nawet tymi, które nijak byłyby w stanie utrzymać długopis, bądź pióro, ale dobra..) podpisuje się pod zdaniem Neila Gaimana, słynnego brytyjskiego twórcy fantasy, które widnieje na tylnej okładzinie polskiego wydania dzieła: Najlepsza powieść graficzna, jaką czytałem w ostatnich latach. Muszę się jednak przyznać, że po przewróceniu ostatniej strony i odłożeniu pozycji na półkę czułem ogromny żal oraz gniew, ukierunkowany na ludzkość, która wciąż nie stworzyła prawdziwego wehikułu czasu lub jakiegoś innego sprytnego urządzonka, funkcjonującego w podobny sposób. Moim największym marzeniem byłoby na ten moment przeniesienie się do chwili, kiedy po raz pierwszy miałem w rękach tę przepięknie wydaną perełkę, by ponownie "na świeżo" zająć się lekturą. Wiem bowiem, że już nie uda się, niestety, odtworzyć pierwotnego efektu.

Scott McCloud jest Wam najprawdopodobniej bardzo dobrze znany jako autor legendarnego komiksu o komiksie, świetnego zresztą pt. Zrozumieć Komiks z 1993 roku.
        Co jednak wyróżnia Stwórcę pośród innych graficznych powieści, których jest przecież na pęczki? Cóż, moim zdaniem przede wszystkim fabuła - niezwykle oryginalna, nietuzinkowa i trzymająca w napięciu aż do 488 strony - tyle ich bowiem można naliczyć w polskim wydaniu The Sculptor. Protagonistę, skądinąd sympatycznego - Davida Smitha zastajemy w położeniu podróżnego, który zostaje potrącony przez pociąg tuż po wyjściu z, przybyłego z niezwykle dużym opóźnieniem busika, mającego za zadanie dowieźć pasażerów do Dworca - gościowi pomarli wszyscy członkowie rodziny, wywalili go z roboty, a na dodatek facet jest totalnym bankrutem. I w momencie, kiedy czytacie to zdanie, zapewne wizualizujecie sobie pozostałe 476 stronic jako kartki wypełnione kadrami, przedstawiającymi Davida, żebrzącego pod pierwszym lepszym monopolowym i zapewne by tak było, gdyby do akcji nie wkroczyła moja ulubiona dziedzina nauk ścisłych (zaznaczę wyraźnie, iż jestem na humanie), jaką, jest metaFIZYKA (jeśli przeczytaliście to zdanie, to szybko biegnijcie po szklankę wody i polejcie nią ekran Waszego komputera, ponieważ obawiam się, że w przeciwnym wypadku się rozpadnie z racji tego, że jest tak strasznie suche...). Bo oto David, w trakcie robienia tego, co każdy przegryw życiowy robić powinien, czyli strzelania drinków w barze (sam tak spędzam moje samotne piątkowe wieczory, kiedy akurat nie oglądam kreskówek, bo nigdzie indziej przecież nie wychodzę) spotyka swojego wujka Harry`ego, który w rzeczywistości okazuje się być... ponurym żniwiarzem. Ten oferuje mu propozycję nie do odrzucenia (nad czym osobiście bym polemizował, natomiast szalenie lubię używać tej zgrabnej formułki), jaką jest umożliwienie mu spełnienie wielkiego marzenia stania się KIMŚ, a konkretnie realnego zaistnienia na scenie artystycznej. Jak to jednak z typkami o wątpliwej moralności bywa, propozycja Śmierci nie jest, rzecz jasna, bezinteresowna. Wanna be wujczyna niedoszłego wielkiego twórcy stawia jednak pewien warunek - Smith dostanie jedynie 200 dni na wykorzystanie swojego talentu na tym łez padole. Czy spożytkuje je należycie? I czy w ogóle zgodzi się na propozycję Kosiarza?

No, czy ja mam na łbie wyryty napis empik, głuptaski?
Pięknie wydaną przez Wydawnictwo Komiksowe powieść graficzną autorstwa Scotta McCloude`a możemy w Polsce nabyć od jesieni 2015 roku. Mi w ręce wpadła jednak nieco później, dlatego dopiero teraz zdecydowałem się na umieszczenie tej niedługiej refleksji na blogu.

      Na uwagę potencjalnego odbiorcy zasługuje również warstwa graficzna - przepięknie wykonane niezwykle klimatyczne kadry powinny zadowolić nawet najbardziej wybrednych koneserów komiksu. Ich monokolorystyka nie czyni, o dziwo, odbioru całości monotonną, a wzorcowo współgra z fabułą i ogólnym klimatem powieści. Osobiście uważam, iż McCloud do perfekcji opanował sztukę ukazywania dynamizmu na papierze - bowiem podczas obcowania z scenami biegu moje wrażenia były porównywalne do tych, które zwykle towarzyszą człowiekowi podczas oglądania dobrego filmu akcji, a nawet lepsze. Samemu projektowi postaci nie mam nic do zarzucenia i uważam go za niezwykle udany. Myślę, że mimo wszystko zdecyduję się na ponowną lekturę dzieła, chociażby ze względu na możliwość zrobienia przyjemności moim oczom (tak zresztą zniszczonym już przez te telewizje i inne Internety) - nazwanie warstwy graficznej Stwórcy ucztą dla oka byłoby ogromnym faux pas z mojej strony - to istny bankiet z udziałem Prezydenta, Premiera oraz Królowej Elżbiety.
Warto zaznaczyć, że taka miniaturka nigdy nie będzie w stanie oddać piękna warstwy graficznej, którego można, moim zdaniem, doświadczyć jedynie podczas obcowania z wersją papierową

      Warto mieć w domu Stwórcę Scotta McCloud`a. Chociażby z tak trywialnego powodu, iż niezwykle ładnie prezentuje się na półce. Ale zdradzę Wam w sekrecie, że komiksy nie służą JEDYNIE do tego i czasami warto je przeczytać. Gwarantuję Wam, że nie pożałujecie.

Danke!
Do zoba za (obiecuję) duuuuuużo mniej czasu niż rok ;)
Imperator Groteskowiec