czwartek, 30 czerwca 2016

"(...) Wszyscy przechodnie są niedoszłymi artystami takimi jak ja.", czyli o "Stwórcy" autorstwa Scotta McCloude`a

     Czytacie zapierający dech w piersiach bestseller? Oglądacie ostatni odcinek Waszego ulubionego serialu? Gasicie pożar? Niezależnie, od czynności, jaką aktualnie wykonujecie, przerwijcie ją NATYCHMIAST! No, może poza tą ostatnią - obawiam się bowiem, iż lektura tego posta po byciu spalonym na wiór może być dość problematyczna... Gotowe? Okej, teraz wysilcie te pozostałości po szarych komórkach, które niegdyś gościły w Waszych łepetynach, a zostały zneutralizowane na skutek godzin, spędzonych na oglądaniu kreskówek Cartoon Network i spróbujcie pomyśleć o najgorszej możliwej sytuacji, jaka mogłaby spotkać Was w życiu. Czy będzie to śmiertelna choroba, na jaką prawdopodobnie zapadniecie po tym, jak do Waszych nozdrzy dotrze wątpliwy aromat Waszych stóp, dopiero co uwolnionych spod jarzma znoszonych trampek i zmęczonych ciężką pracą, jaką było uganianie się za gałą podczas sześciogodzinnej rundy na boisku? Czy może niesprawiedliwość, jaką bez wątpienia jest nie podciągnięcie dobrego dopuszczającego z plusikiem na kiepski dostateczny z wielkim minusem przez zołzowatego belfra na sprawdzianie z przyrki? Czy może moja, niemal roczna absencja na Groteskowcu, za którą bardzo przepraszam te cztery i pół kurczątka, które mnie czytają - i tak zawsze będę Was kochał... Cóż, moim zdaniem jest to uczucie tuż po zakończeniu lektury Stwórcy autorstwa Scotta McCloude`a.
Urodzony na samym początku lat 60. XX wieku amerykański rysownik i teoretyk komiksu najbardziej znany jest ze swoich publikacji na temat idei, przyświecających tworzeniu tej dziedziny sztuki.

     Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, iż jest to nad wyraz odpychająca, paskudna i nie warta uwagi pozycja. Wręcz przeciwnie, całymi nogami, rękami i innymi częściami ciała (nawet tymi, które nijak byłyby w stanie utrzymać długopis, bądź pióro, ale dobra..) podpisuje się pod zdaniem Neila Gaimana, słynnego brytyjskiego twórcy fantasy, które widnieje na tylnej okładzinie polskiego wydania dzieła: Najlepsza powieść graficzna, jaką czytałem w ostatnich latach. Muszę się jednak przyznać, że po przewróceniu ostatniej strony i odłożeniu pozycji na półkę czułem ogromny żal oraz gniew, ukierunkowany na ludzkość, która wciąż nie stworzyła prawdziwego wehikułu czasu lub jakiegoś innego sprytnego urządzonka, funkcjonującego w podobny sposób. Moim największym marzeniem byłoby na ten moment przeniesienie się do chwili, kiedy po raz pierwszy miałem w rękach tę przepięknie wydaną perełkę, by ponownie "na świeżo" zająć się lekturą. Wiem bowiem, że już nie uda się, niestety, odtworzyć pierwotnego efektu.

Scott McCloud jest Wam najprawdopodobniej bardzo dobrze znany jako autor legendarnego komiksu o komiksie, świetnego zresztą pt. Zrozumieć Komiks z 1993 roku.
        Co jednak wyróżnia Stwórcę pośród innych graficznych powieści, których jest przecież na pęczki? Cóż, moim zdaniem przede wszystkim fabuła - niezwykle oryginalna, nietuzinkowa i trzymająca w napięciu aż do 488 strony - tyle ich bowiem można naliczyć w polskim wydaniu The Sculptor. Protagonistę, skądinąd sympatycznego - Davida Smitha zastajemy w położeniu podróżnego, który zostaje potrącony przez pociąg tuż po wyjściu z, przybyłego z niezwykle dużym opóźnieniem busika, mającego za zadanie dowieźć pasażerów do Dworca - gościowi pomarli wszyscy członkowie rodziny, wywalili go z roboty, a na dodatek facet jest totalnym bankrutem. I w momencie, kiedy czytacie to zdanie, zapewne wizualizujecie sobie pozostałe 476 stronic jako kartki wypełnione kadrami, przedstawiającymi Davida, żebrzącego pod pierwszym lepszym monopolowym i zapewne by tak było, gdyby do akcji nie wkroczyła moja ulubiona dziedzina nauk ścisłych (zaznaczę wyraźnie, iż jestem na humanie), jaką, jest metaFIZYKA (jeśli przeczytaliście to zdanie, to szybko biegnijcie po szklankę wody i polejcie nią ekran Waszego komputera, ponieważ obawiam się, że w przeciwnym wypadku się rozpadnie z racji tego, że jest tak strasznie suche...). Bo oto David, w trakcie robienia tego, co każdy przegryw życiowy robić powinien, czyli strzelania drinków w barze (sam tak spędzam moje samotne piątkowe wieczory, kiedy akurat nie oglądam kreskówek, bo nigdzie indziej przecież nie wychodzę) spotyka swojego wujka Harry`ego, który w rzeczywistości okazuje się być... ponurym żniwiarzem. Ten oferuje mu propozycję nie do odrzucenia (nad czym osobiście bym polemizował, natomiast szalenie lubię używać tej zgrabnej formułki), jaką jest umożliwienie mu spełnienie wielkiego marzenia stania się KIMŚ, a konkretnie realnego zaistnienia na scenie artystycznej. Jak to jednak z typkami o wątpliwej moralności bywa, propozycja Śmierci nie jest, rzecz jasna, bezinteresowna. Wanna be wujczyna niedoszłego wielkiego twórcy stawia jednak pewien warunek - Smith dostanie jedynie 200 dni na wykorzystanie swojego talentu na tym łez padole. Czy spożytkuje je należycie? I czy w ogóle zgodzi się na propozycję Kosiarza?

No, czy ja mam na łbie wyryty napis empik, głuptaski?
Pięknie wydaną przez Wydawnictwo Komiksowe powieść graficzną autorstwa Scotta McCloude`a możemy w Polsce nabyć od jesieni 2015 roku. Mi w ręce wpadła jednak nieco później, dlatego dopiero teraz zdecydowałem się na umieszczenie tej niedługiej refleksji na blogu.

      Na uwagę potencjalnego odbiorcy zasługuje również warstwa graficzna - przepięknie wykonane niezwykle klimatyczne kadry powinny zadowolić nawet najbardziej wybrednych koneserów komiksu. Ich monokolorystyka nie czyni, o dziwo, odbioru całości monotonną, a wzorcowo współgra z fabułą i ogólnym klimatem powieści. Osobiście uważam, iż McCloud do perfekcji opanował sztukę ukazywania dynamizmu na papierze - bowiem podczas obcowania z scenami biegu moje wrażenia były porównywalne do tych, które zwykle towarzyszą człowiekowi podczas oglądania dobrego filmu akcji, a nawet lepsze. Samemu projektowi postaci nie mam nic do zarzucenia i uważam go za niezwykle udany. Myślę, że mimo wszystko zdecyduję się na ponowną lekturę dzieła, chociażby ze względu na możliwość zrobienia przyjemności moim oczom (tak zresztą zniszczonym już przez te telewizje i inne Internety) - nazwanie warstwy graficznej Stwórcy ucztą dla oka byłoby ogromnym faux pas z mojej strony - to istny bankiet z udziałem Prezydenta, Premiera oraz Królowej Elżbiety.
Warto zaznaczyć, że taka miniaturka nigdy nie będzie w stanie oddać piękna warstwy graficznej, którego można, moim zdaniem, doświadczyć jedynie podczas obcowania z wersją papierową

      Warto mieć w domu Stwórcę Scotta McCloud`a. Chociażby z tak trywialnego powodu, iż niezwykle ładnie prezentuje się na półce. Ale zdradzę Wam w sekrecie, że komiksy nie służą JEDYNIE do tego i czasami warto je przeczytać. Gwarantuję Wam, że nie pożałujecie.

Danke!
Do zoba za (obiecuję) duuuuuużo mniej czasu niż rok ;)
Imperator Groteskowiec