niedziela, 4 lutego 2024
poniedziałek, 14 listopada 2022
MFKiG 2022 - Prelekcyjne podsumowanie
Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi miał miejsce ponad miesiąc temu, ale emocje jeszcze nie opadły! Dla mnie osobiście wydarzenie było wyjątkowe, bo miałem przyjemność zadebiutować jako MFKowy prelegent i poprowadzić lub współprowadzić aż dwa spotkania! Oto one!
W czasie prelekcji pt. Jak wgryźć się "Fistaszki"? wraz z Jakubem Marcjaszem przedstawiliśmy sylwetkę Charlesa M. Schulza oraz historię komiksu "Fistaszki" wydawanego w Polsce przez Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA. Dużą uwagę poświęciliśmy ewolucji stripu na przestrzeni lat, nawiązaniom w popkulturze i elementom autobiograficznym w komiksie. Niestraszny były nam nawet niedziałające głośniki na prelekcyjnej sali! :>
Tomy "Fistaszków Zebranych", które mogliśmy rozdać uczestnikom konkursów zawdzięczamy Wydawnictwu Nasza Księgarnia - bardzo dziękujemy za to wsparcie!
Miałem również przyjemność poprowadzić spotkanie z młodymi, przewzorcowymi Artystami (a prywatnie - moimi znajomymi) Tomkiem "Tommy`m" Grodeckim i Rafałem "Rafą" Jankowskim pt. Ćma i Mięcho - nowa generacja polskich suberbohaterów. Chłopaki poradzili sobie wręcz modelowo z moimi złośliwymi i podchwytliwymi pytaniami - serdecznie zapraszam do przekonania się, jak wygląda praca nad komiksem od kulis na przykładzie "Ćmy" oraz "Mięcha" wydawnictwa Timof Comics!
Dziękuję bardzo wszystkim, którzy pojawili się na spotkaniach a w szczególności tym, którzy podbili po spotkaniach! Do zobaczenia na konwentowej trasie! :>
Imperator Groteskowiec
środa, 14 września 2022
Prelekcja na Pyrkonie 2022 - The Best Place for Cartoons - 30 lat Cartoon Network
Zapraszam do obejrzenia prelekcji z okazji 30-lecia oryginalnej wersji kanału Cartoon Network, którą miałem przyjemność poprowadzić z Jakubem Marcjaszem na tegorocznym Festiwalu Fantastyki Pyrkon! Nie zabrakło wzorcowych żartów, modelowych kreskówek a nawet... drag queen! :0
Do zobaczenia w Łodzi 25 września! :)
Imperator Groteskowiec
sobota, 5 czerwca 2021
Jak wgryźć się w gryzonia? - Krótki biogram Myszki Miki
Jak ponad 90-letnia mysz wciąż może święcić triumfy i nawet nie myśleć o emeryturze? Zajrzyjcie do krótkiej notki biograficznej Mikiego autorstwa Groteskowca, sporządzonej dla Tommy`ego z Tommy Gun Bloga na potrzeby pisanego przez niego artykułu o ekranizacjach Disneya i prawie autorskim dla kwartalnika "Guliwer".
Za debiutancką kreskówkę z udziałem Myszki Miki uważa się często „Steamboat Willie”, najstarszy dźwiękowy film animowany Disneya, ale to „Plane Crazy” było pierwszą wyprodukowaną krótkometrażówką z udziałem disneyowskiego gryzonia. Początki kariery Myszona nie były proste – najwcześniejsze trzy kreskówki wyprodukowane przez studio nie znalazły nabywcy. Dopiero, gdy 18 listopada 1928 światło dzienne ujrzał wyżej wspomniany, inspirowany filmem Bustera Keatona pod tym samym tytułem „Parowiec”, rozpoczęła się trwająca do dziś kariera Myszona. Ówcześni krytycy okrzyknęli dzieło „perełką rzemiosła synchronizatorskiego”, pisali o chichotach publiczności, a nawet „gejzerze radości”. Warto tutaj podkreślać, że kreskówki te nie były przeznaczone dla dziecięcej widowni i były wyświetlane z myślą o dojrzałych widzach przed filmami kinowymi.
Myszka Miki nie powstałby, gdyby nie… utrata praw autorskich przez Disneya do gwiazdy animowanego kina lat 20. – Królika Oswalda – na rzecz studia Universal. Trudna sytuacja w wytwórni niejako wymusiła narodziny Mikiego, który, według historii opowiadanych przez samego Walta, był wzorowany na dostrzeżonej w pociągu myszy, kiedy Walt wracał do domu po zakończonej klęską sprawie Oswalda. Wczesny Miki bardzo różnił się od szlachetnego Myszona, którego znamy z późniejszych inkarnacji. Był zawadiacki, wpadał w tarapaty i nie zawsze postępował szlachetnie. Prostolinijna osobowość Mikiego, która wykształciła się później, sprawia, że nierzadko mówi się o Myszce jako o alter-ego Disneya. Wszak od późnych lat 20. wierzył on, że imię jego animowanego syna stanie się znane w świecie filmu. W latach czterdziestych popularność Myszona zaczęła jednak spadać na rzecz swoich kolegów ze studia – Kaczora Donalda i Goofy`ego, którzy mogli pozwolić sobie na przeżywanie bardziej szalonych przygód niż ikona studia, którą stał się Miki. Ponownie zaczął święcić tryumfy w latach pięćdziesiątych w kultowym programie „Mickey Mouse Club”, który doczekał się także revivalu powstałego na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Niecałe trzy lata temu Miki świętował swoje 90-lecie, nie da się ukryć, że niewiele mu brakuje do setki, a jego popularność wciąż nie słabnie! Myszon nawet nie myśli o emeryturze i cały czas występuje w komiksach, serii krótkometrażówek „The Wonderful World of Mickey Mouse”, a nawet serialu dla przedszkolaków - „Mickey Mouse Mixed-Up Adventures”, którego pierwowzorem jest „Mickey Mouse Clubhouse”. Jego wpływ na popkulturę i historię Disneya jest tak duży, że animatorzy Disneya oddają mu hołd w postaci „Hidden Mickey”, czyli kształtu głowy gryzonia w czerwonego szortach sprytnie ukrywanego w produkcjach studia. Warto też dodać, że zaginiony brat Mikiego, Oswald powrócił do Disneya w 2006 roku i nawet był bohaterem gier komputerowych (seria Epic Mickey), w których wystąpił wraz z „bratem”. Na czym zatem polega sukces Myszki Miki? Cóż, on po prostu jest taki jak Walt!
Korekta wybranych fragmentów: Tomasz "Tommy Gun" Grodecki
Źródło: Thomas B., Walt Disney. Potęga marzeń, przeł. Teresa Rutkowska, Warszawa 2014
czwartek, 22 sierpnia 2019
wtorek, 23 lipca 2019
Jak zapalić Pana Żarówkę? - Rozmowa z Wojtkiem Wawszczykiem
Wojtek Wawszczyk zajmuje się animacją, reżyserią oraz scenopisarstwem. Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną imienia Leona Schillera w Łodzi oraz niemiecką Filmakademie Baden -Württemberg. od 2011 roku pracuje w studiu Human Ark. Był jednym z reżyserów m.in. pełnometrażowego filmu animowanego dla dorosłych - "Jeża Jerzego" oraz serialu animowanego "Kacperiada". Polskie Stowarzyszenie Komiksowe nagrodziło jego najnowszą autorską powieść graficzną, "Pana Żarówkę" wydaną przez "Kulturę Gniewu" tytułem Najlepszego Polskiego Komiksu. Obecnie pracuje nad pełnometrażowym filmem "Podróż smokiem Diplodokiem" inspirowanym komiksami Tadeusza Baranowskiego.
Imperator Groteskowiec: Wiem, że zajmowałeś się filmami
animowanymi już od czasów studenckich.
Kiedy po raz pierwszy zacząłeś czuć, że ciągnie Cię do animacji?
Wojtek Wawszczyk: Nie czułem jakiegoś wielkiego przyciągania
do filmu. Zawsze, jak chyba każdy, lubiłem oglądać filmy, te animowane również,
ale bardziej fascynował mnie komiks. Jako dziecko rysowałem komiksy -
amatorskie oczywiście. W soboty wymyślałem z kolegami scenariusze, a przez kolejny
tydzień rysowałem kilka stron i tak do następnej soboty. Pokazałem kiedyś te
komiksy Pani od plastyki w liceum i ona powiedziała: „Coś z tym trzeba
zrobić!”. Umówiła mnie na spotkanie z dziekan Szkoły Filmowej, która zachęciła
mnie, żebym zdawał na kierunek Animacja w łódzkiej Filmówce. Nie ciągnęło mnie
tam… Co więcej, kiedy dostałem się do Szkoły, to z początku nie czułem
szczęścia. <śmiech> Uświadomienie sobie, jak bardzo lubię film zajęło mi
dobre pół roku. Odkryłem, że film i animacja mnie fascynują. Myślę, że tę fascynację
poczułem wtedy, kiedy coś zaczęło mi się udawać. Jest coś, co przyciąga do
animacji: siedzisz nad ujęciem, przez wiele godzin przesuwasz jakieś elementy i
dopiero po długim czasie jesteś w stanie zobaczyć rezultat tej żmudnej pracy.
Wtedy okazuje się, że jest to bardzo bliskie temu, co sobie zaplanowałeś i
wywołuje to tak wielką euforię, że chce się to robić dalej.
Pracowałeś m.in. przy dużych projektach, takich jak Ja,
robot i realizowałeś spot
promocyjny dla Disneylandu. Lepiej się czujesz przy pracy nad mniejszymi
projektami, uznałeś możliwość współtworzenia większych rzeczy za dużą szansę,
czy raczej czułeś się stłamszony przez tego „hollywoodzkiego molocha”?
Miałem szczęście doświadczyć wielu różnorodnych wyzwań, ale
też do nich lgnąłem. Realizowałem własne filmy, pisałem scenariusze, rysowałem
komiksy, pomagałem innym przy filmach, a nawet próbowałem komponować muzykę i
udźwiękawiać filmy. Małe projekty, duże, na zamówienie, własne i tak dalej…
Chciałem uczestniczyć w tym wszystkim, lecz w pewnym momencie, stwierdziłem, że
nie wiem, kim jestem. Zaraz po studiach czułem się zmęczony mnogością rzeczy,
którymi się zajmowałem lub chciałem się zajmować. Dzisiaj, po osiągnięciu
pewnej „mądrości czterdziestoletniego człowieka” <śmiech> rozumiem, że
taka różnorodność zajęć jest najbardziej interesująca, ale istotne jest
zachowanie harmonii pomiędzy projektami, które robię dla siebie i takimi,
którymi rozwijam własny warsztat i realizuję na zlecenie.
Wielu z nas robi pewne rzeczy po to, żeby po prostu się
dowartościować. Kiedy, z jednej strony, reżyseruję reklamę lub współtworzę
animację na zamówienie, nie przeżywam tego jako moją osobistą wypowiedź, ale
jednocześnie angażuję się, ponieważ bardzo lubię animację i niezmiennie
fascynuje mnie jak widzę, że coś dzięki ruchowi nabiera życia. Czuję się wtedy potrzebny
dzięki warsztatowi – jako rzemieślnik. Z drugiej strony, kiedy tworzę własną
książkę, film czy rysunek i widzę, że do kogoś to dociera, jest dla kogoś
ważne, wtedy czuję się potrzebny dzięki moim emocjom, jako artysta. Istotna
jest harmonia między rzeczami, które robię dla siebie i dla kogoś, i o to chyba
chodzi. Lubię robić różne rzeczy i znajdować między nimi zdrowe proporcje.
W studiu Human Ark pracujesz m.in. przy reżyserii
reklam. Dawniej były to reklamy z udziałem Serca i Rozumu dla sieci Orange, które
przebiły się do mainstreamu czy parówek Berlinek, a obecnie jest
to głównie Plush. Czy praca nad którąś z tych reklam najbardziej zapadła
Ci w pamięć i czy udało Ci się przemycić najbardziej wyraźnie jakieś swoje
pomysły oraz wpleść w tę reklamę „najwięcej Wojtka Wawszczyka”?
Potrafię to zrobić w przypadku serii reklamowej, czyli linii,
która opiera się na tych samych, powracających postaciach. Kolejne reklamy to
kolejne odcinki serialu, gdzie konfrontuję konsekwentne charakterologicznie
postaci z nowymi okolicznościami. To jest coś, na co zawsze bardzo zwracam
uwagę. Dla mnie film, animacja to nie tylko kwestia poruszenia postaciami w
lewo i prawo. Zaczynam od tego, że buduję portret psychologiczny bohatera. Chcę
zrozumieć, jaki on jest, co czuje, jak by reagował w różnych sytuacjach… Jestem
pewien, że podczas tego procesu przelewam pewne cechy „Wojtka Wawszczyka” na
animowane postaci.
Zaczynam rozumieć animowaną postać i kiedy dostaję scenariusz
z agencji reklamowej, to prowadzę bohatera w taki sposób, żeby reagował zgodnie
ze swoim duchem. To jest ciekawe. Dużym wyzwaniem, na przykład, jest animowanie
parówek, ponieważ to pięć praktycznie tak samo wyglądających postaci, a przy
tym, podobnie jak w krótkometrażówce PIXARa For the Birds, gdzie każdy z
ptaszków reaguje nieco inaczej, każda kiełbaska różni się charakterem. Czuję
satysfakcję, kiedy widzę, że niektórzy dostrzegają te subtelności. Każda z bohaterek
reaguje na te same wydarzenia w zupełnie inny sposób. Tak samo jest w przypadku
Plusha – założenie jest takie, że traktujemy go jako dwudziestokilkuletniego
mężczyznę, a nie jak pluszowego misia. Staramy się unikać bajki. To nie jest Toy
Story, nikt się nie dziwi, że pluszak chodzi i mówi. Plush w każdym odcinku
wpada w tarapaty i robi rzeczy, które prowadzą do katastrofy, ale generalnie ma
to wszystko w nosie. To jest właśnie ten jego charakter – moim zadanie jako
reżysera jest dbanie o to, żeby postaci animowane i aktorzy zachowywali się na
ekranie w sposób charakterologicznie spójny.
To, co jest super w tego typu serialach reklamowych to to,
że z czasem agencje reklamowe, czyli twórcy pomysłu i całej idei oraz
scenariusza coraz bardziej nam ufają. To jest naprawdę fajne, że spotykamy się
razem i zaczynamy wspólnie kombinować przy pierwotnym pomyśle. Na zasadzie
partnerskiej rozmowy wzbogacamy scenariusz o nowe elementy. W paru reklamach
zdarzyło mi się nawet wystąpić – raz gasiłem choinkę...
Prawie jak Stan Lee…
<śmiech> Tak, tak, wystąpiłem bodajże w sześciu
reklamach. W jednym ze spotów miś rozwalał ulicę choinką i występuję tam jako
jeden z poszkodowanych. Kręciliśmy to w zwolnionym tempie – ja rzucałem się,
przewracałem w sztucznym śniegu. Pierwszy dubel wyszedł bardzo dobrze, zresztą
na tyle ofiarnie do tego podszedłem, że rozdarłem sobie spodnie na kolanie.
<śmiech>
Masz może ulubionego
bohatera z tych reklam?
Nie wiem, to jest trochę tak, jakbyś mi zadał pytanie, czy
mam swojego ulubionego znajomego. Każda animowana postać ma jakiś aspekt, który
cię do niej przyciąga. Warto potem tą cechą grać. Wracając do parówek: jedna z
nich jest romantyczna, inna nieco przemądrzała – dla każdej z nich można znaleźć
jakiś sposób poruszania się, który będzie odzwierciedlał jej charakter i będzie
atrakcyjny. Jednym słowem trzeba lubić to, co się animuje. I mieć do tego
przestrzeń – czyli zaufanie klienta. Bywa tak, niestety, że klient nam mówi,
jak mamy animować i wtedy trochę przestajemy lubić to, co robimy. Mam wrażenie,
że to się trochę przekłada na jakość animacji – niby coś się rusza, ale nie ma
już takiej głębi, jest mniej szczere, bo nie nasze. Podczas przygotowań do
pracy animowanej w studiu bardzo dużo rozmawiamy o tym, jaka postać ma być i
dlaczego. Wyobraź sobie sytuację, że na stole leży szklanka z wodą. W
zależności od tego, czy ktoś jest nerwusem, leniem lub cwaniakiem poprosi o tę
szklankę wody trochę inaczej. Przypomina to o tym, że najprostsze czynności
będą inaczej wykonywane w zależności od tego, kim jest postać, która je
wykonuje.
Jeżeli chodzi o animację, to pewniej czujesz się przy
projektach z animacją komputerową czy raczej jesteś zwolennikiem tradycyjnej
kreski?
Zaczynałem od animacji rysunkowej oraz wycinankowej i bardzo
ją lubię. Ona ma swoje pewne ograniczenia, ale i wielki walor wynikający z
tego, że jest to rękodzieło. Walorem dobrej animacji komputerowej jest detal i
subtelność – jednym z trudniejszych zadań jest animowanie postaci w bezruchu.
Aby w animacji komputerowej wyglądało to naturalnie, trzeba poruszać subtelnie
niemal każdą częścią ciała: przenosić ciężar ciała, drżeć powieką, poruszać
brwią… W animacji rysunkowej wystarczy zatrzymać w czasie jeden rysunek – i
już. Rękodzieło „wybacza” brak detalu. Co więcej – rękodzieło zachęca do
syntezy. Im mniej, tym lepiej. Nie jest to łatwe. Lubię animację klasyczną, ponieważ
ona się nie starzeje. Każde dzieło, które opiera się na rysunku jest
ponadczasowe, bo część człowieka jest niejako „zamrożona” w jego unikatowej kresce.
Animacja komputerowa jest fascynująca, bo dzięki detalowi i
łatwości pracy w zespole świetnie nadaje się do tworzenia wielkiego kinowego
widowiska. Z drugiej strony jest bardzo mocno związana z technologią i często
jest tak, że jakiś pierwotny zamysł jest ograniczany przez technologię albo
przez umiejętności. Kiedy używamy analogowych metod wyrazu, czyli rysujemy, to
pewne niedociągnięcia czy braki warsztatowe stają się stylem artysty, a w
przypadku animacji komputerowej jest to odbierane jako warsztatowy błąd lub
technologiczne ograniczenie. Wrócę do potrzeby harmonii między różnorodnymi
projektami. Na co dzień w studiu zajmuję się animacją komputerową. Tego się
teraz oczekuje w przypadku produkcji reklamowej i kinowej, to jest mainstream.
Tym mocniej odczuwam potrzebę własnej „oazy” – drugiej strony medalu, gdzie mogę
chwycić za pędzel i pobrudzić sobie palce tuszem.
Na przykład piosenki Gucia!
<śmiech> Tak, na przykład to! Coś, co jest robione momentalnie,
analogowo i bez cenzury. W przypadku prac komercyjnych istnieje coś w rodzaju
cenzury. Zdarza się, że dostarczamy gotową animację, zgodną z pierwotnymi
założeniami, ale otrzymujemy polecenie, żeby postać się we wszystkich ujęciach
szerzej uśmiechała – bo ktoś wierzy, że dzięki szerszemu uśmiechowi produkt
będzie się lepiej kojarzył i lepiej sprzedawał. Pełną wolność twórczą mam tylko
w moich osobistych projektach, w szybkich filmach na podstawie improwizowanych
piosenek Gucia albo w komiksach.
Porozmawiajmy o Twoim najnowszym projekcie, czyli Panu
Żarówce. Prace nad komiksem trwały naprawdę bardzo długo – czy miewałeś
takie momenty, że chciałeś porzucić ten pomysł?
Tak, wielokrotnie miewałem takie momenty. Można rozbudzać
entuzjazm wobec jakiejś pracy tylko przez pewien określony okres. W pewnym
momencie coś nie wychodzi, za długo nie ma przełomu lub jest za dużo zakrętów
po drodze, i wtedy ten entuzjazm po prostu opada a przeciwności, które na mnie
spadają przekładają się na niską wiarę w siebie. Jest to trudne do
przezwyciężenia. Miewałem takie momenty, kiedy po narysowaniu kilkudziesięciu,
kilkuset stron nagle stwierdzałem, że po prostu nie potrafię opowiadać tego
dalej, a to wszystko, co narysowałem do tej pory nadaje się do śmietnika.
Zarzucałem projekt, często nawet na długi okres czasu. Najdłuższy okres
przerwy, kiedy w ogóle nawet nie spojrzałem na ten komiks trwał około
dziewięciu miesięcy. Po wielu miesiącach otwierałem teczkę z materiałami,
zdmuchiwałem kurz, przeglądałem i stwierdzałem, że nie jest to takie złe, ale w
pewnych miejscach coś nie działa. Dystans pozwalał zrozumieć, które fragmenty
wymagały przerysowania, które mnie blokowały i przeszkadzały, by iść dalej. „Montowałem”
Pana Żarówkę jak film podczas
rysowania. Wstawiałem dodatkowe sceny, usuwałem, modyfikowałem. To dawało mi
nową energię do tego, żeby wrócić do regularnej pracy i znowu rozpalić w sobie
entuzjazm.
Czy praca nad tak osobistym projektem jak Pan Żarówka wpływała
na Twoje życie prywatne i czy praca nad określonymi rozdziałami wywierała wpływ
na Twoje samopoczucie lub relacje z innymi?
Tak, oczywiście – to jest kolejny powód, dla którego
wiedziałem, że prędzej czy później wrócę do tego tytułu. To historia, którą
bardzo chciałem i potrzebowałem opowiedzieć. W moim życiu istnieją wydarzenia,
które po latach mogłem zamknąć za sobą, ale które zawsze zostaną częścią mnie. Żeby
było mi lżej mogę je przeinterpretować, próbować zrozumieć, a może po prostu
nie chować ich w sobie, powiedzieć o nich na głos. To był jeden z powodów dla
którego często miałem takie przestoje w pracy – czułem, że o niektórych
rzeczach mówię w zbyt trywialny i tępy sposób. Są momenty, które przeżywałem
bardzo mocno, kiedy je rysowałem. Czasem odnosiłem wrażenie, że przekraczam
jakąś granicę a może balansuję na niej. Przed publikacją dawałem komiks do
przeczytania najbliższym osobom i ich reakcje uspokajały mnie. Dużo później
rozmawialiśmy.
Wprowadzałeś na bieżąco autocenzurę? Zdarzyło Ci się
narysować jakąś stronę nawiązującą do wydarzeń w Twoim życiu prywatnym a potem
uznać, że raczej nie chcesz o tym mówić?
Narzucałem sobie autocenzurę dotyczącą sposobu
sportretowania jakiegoś wydarzenia. Stwierdziłem, że ta opowieść ma być baśnią.
Odrealnienie faktów miało być obecne od początku do końca. W momencie, kiedy to
zrozumiałem, a zrozumiałem mając za sobą pół komiksu już narysowanego,
zmieniłem pewne rzeczy wcześniejsze i potem prowadziłem dalszą narrację w
konsekwentnej formule. Na przykład dodałem narratora, którego nie było
wcześniej. Taki zabieg jest bardzo baśniowy. W ramach tej autocenzury, czy
raczej dyscypliny, chciałem uniknąć dosłowności, ponieważ dosłowność jest
trywialna. Jest wiele komiksów i książek, które są wręcz ekshibicjonistyczne i przez
to szokujące. Łatwo jest szokować po prostu prezentując fakty. A wierzę, że trzeba
jeszcze coś po tym zostawić, szczególnie sobie. Sam w dużej mierze rysowałem
ten komiks dla siebie i nie chciałem, by była to kronika wydarzeń na zasadzie
„tak było 1:1”, tylko chciałem spróbować zrozumieć, co ja wtedy czułem. Żeby to
zrozumieć, musiałem to ubrać w metaforę, w formę baśniową. Miałem w głowie kilka
scen, które były bardzo dosłowne i wtedy nie chciałem tego rysować, bo było to
za proste. Dosłowność jest nudna. Użyję banalnego porównania, ale wolę konia
namalowanego przez Picassa niż przez Matejkę.
W swojej pracy zawodowej zdarzyło Ci się również pełnić
rolę wykładowcy na Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych. Jak
wspominasz to doświadczenie, jak pracowało Ci się z młodzieżą i jakie miałbyś
rady dla ludzi, którzy chcą złączyć swoją przyszłość z animacją?
Jeszcze zanim poszedłem do szkoły Polsko-Japońskiej
prowadziłem wykłady w szkole Maćka Ślesickiego, czyli Warszawskiej Szkole
Filmowej. Prowadziłem w obydwu szkołach zajęcia, które nazwałem „Sztuka
Animacji Komputerowej”. Jak już mówiłem, wierzę w to, że dobra animacja to nie
jest po prostu kwestia ruszania czymś we wszystkie strony. Jest zatrzęsienie online'
owych kursów, które uczą warsztatu animacji. A jednak czegoś im brakuje, bo
efekty tych szkoleń wyglądają tak samo – poprawnie, lecz tak, jakby animowała ta
sama osoba. Brakuje mi tam tego istotnego, emocjonalnego etapu - „pomyśl, zanim
usiądziesz do komputera”. Pracę nad filmem, animacją można porównać do nauki
języków obcych. Warsztat, biegłość w używaniu narzędzi to dla mnie gramatyka.
Wrażliwość, talent, przemyślenie planu to słownictwo. Możemy mówić bardzo
ładnie gramatycznie, ale mieć niewielki zasób słów i przez to mówić poprawnie,
ale topornie. Z drugiej strony, możemy też mówić bardzo pięknie i kwieciście,
ale źle gramatycznie i wtedy brzmimy jak na ciężkich dragach. Idealnie jest
rozwijać te dwie rzeczy, nie tylko obsługę sprzęt. Na wykładach starałem się
przypominać, że animacja nie zaczęła się w momencie, kiedy pojawił się
komputer.
Zarówno w Polsce, jak
i za granicą możemy spotkać się z pobłażliwym stosunkiem do animacji. Jak
odbierasz to zjawisko i czy dostrzegasz jego przejawy w swojej pracy?
Absolutnie tak. Jest to rzeczywiście zjawisko globalne. Może
jest to kwestia tego, że dla dzieci z początku łatwiej przyswajalne są proste
kształty – tak po prostu na początku widzą świat. Tutaj z pomocą przychodzi ilustracja
i animacja. Łatwiej jest uczyć się pierwszych emocji na przykładzie smutnego
lub uśmiechniętego narysowanego kotka. Z czasem dzieci wchodzą w coraz bardziej
złożone formy oglądają filmy aktorskie. W jednej z książek o pisaniu
scenariuszy przeczytałem ściągę na temat tego, co najlepiej działa w danej
grupie wiekowej. Dla dzieci w grupie wiekowej 4-6 lat najbardziej atrakcyjne są
śmieszne zwierzątka i slapstick. Grupa wiekowa 9-12 lat odchodzi od kotków,
piesków, gadających aut na rzecz takich bohaterów jak Spiderman czy Superman,
czyli postaci człekokształtnych. Dla producentów filmowych dojrzewanie, grupa
14-16, jest „czarną strefą”. Jest to wiek, w którym następuje przeorganizowanie
filozofii życiowej – wszystko to, czym do tej pory się fascynowaliśmy, nagle
zostaje odrzucone. To często moment buntu – nigdy więcej kotków, nigdy więcej
gadających lokomotyw, czyli precz z animacją i komiksem. Tamte rzeczy są dla
dzieci, a ja już jestem dorosły!
Dodatkową przyczyną pobłażliwego stosunku do komiksu i
animacji jest słaby system edukacji plastycznej w polskich szkołach. Niewielu
jest nauczycieli, którzy kochają film animowany i komiks – to ciągle trochę
wstydliwe wśród dorosłych. Zamiłowanie do sztuki wymaga rozpalenia w kimś
pasji, a jak pasję we mnie ma wzbudzić we mnie ktoś, kto sam jej nie ma?
Na szczęście poszerza się
świadomość, co pokazuje chociażby frekwencja konwentu komiksu w Łodzi.
Dwadzieścia lat temu konwent był w jednej salce, do której z początku
przychodziło czterdzieści tych samych osób, a dzisiaj jest na terenie dużego
stadionu. Imprez tego typu jest więcej, są wystawy (na przykład wystawa w
Muzeum Narodowym w Krakowie w zeszłym roku). Zaczyna głośno mówić się o tym, że
film animowany to też jest sztuka. Pewnie może być jeszcze lepiej, ale obawiam
się, że film animowany nigdy nie będzie traktowany na równi z aktorskim.
Animacja i komiks to, paradoksalnie, trudne w odbiorze rzeczy – trudniejsze niż
oglądanie filmu aktorskiego. Wymagają uaktywnienia otwartości i wyobraźni –
które wielu ludzi odtrąca w dorosłości.
Wiem, że podczas
pracy nad „Panem Żarówką” inspirowałeś się m.in. serialami Nickelodeon – „Renem
i Stimpy`m” oraz „Rocko i jego świat”. Masz może ulubione współczesne seriale
animowane lub serie komiksowe, które śledzisz na bieżąco?
Seriali oglądam mniej, odkąd urodziły mi się dzieci.
Komiksów czytam dużo, przynajmniej się staram. Ostatnio coraz mniej tych
suberbohaterskich, bo zaczyna mnie to nudzić. Jeszcze w czasach liceum, kiedy
widziałem Batmana z powiewającym płaszczem w heroicznej pozie, to mnie jakoś
jarało, a teraz coraz mniej. Poszukuję komiksów, które zaproponują mi coś
nowego. Prawie wszystko, co wydaje „Kultura Gniewu” jest dla mnie obowiązkowe.
Seria „Ralph Azham” Trondheima, który jest rewelacyjnym autorem, też jest godna
uwagi. Uwielbiam komiksy Leo, Junji Ito za fantazję i bezkompromisowość. Z
filmów animowanych bardzo mi się podobała trzecia część „Hotelu Transylwania”. Fabuła
jest pretekstowa, to nie ma to znaczenia. Jest to tak czysta radość animacji i
jest to tak ładne pod względem ruchowym, że aż wyciska łzy w oczach. Bardzo
lubię też „Ricka & Morty`ego”. Chciałbym obejrzeć do końca „Spider-Man
Uniwersum”. Poszedłem z prawie 6-letnim Guciem do kina, ale on za bardzo się go
przestraszył i musieliśmy wyjść po piętnastu minutach. Powstaje teraz mnóstwo
filmów animowanych, a zarówno filmy PIXARa, jak i te robione w Europie
wyglądają niemalże tak samo. Cieszę się, że zaczyna się robić wysokobudżetowe filmy,
który próbują przełamać tę powszechną estetykę. Widzimy to w „Spiderman:
Uniwersum” – elementy obrazu są poodrysowywane w animacji rysunkowej i wygląda
to super. Ten film będzie starzeć się znacznie wolniej niż szereg PIXARowych
klonów. Może to otworzy w mainstreamie drogę do powrotu do technik rysunkowych
i rękodzieła. Mam cichą nadzieję, że mój kolejny pełny metraż „Podróż smokiem
Diplodokiem”, inspirowany komiksami Tadeusza Baranowskiego, wpisze się w nurt
tych nieco bardziej zwariowanych, bawiących się formą filmów.
niedziela, 23 grudnia 2018
Angelina Angel #11
Każdy przyzwoity autor komiksów powinien w swojej twórczości przemycić swoje alter ego...
Najweselszego świątecznego od Imperatora! :>
Subskrybuj:
Posty (Atom)